Jak się nie ma psa w ogóle, to jest źle. Jak się ma jednego, to jest dobrze. W sam raz. Ale jak się ma cztery, to już trochę za dużo. Tak przynajmniej mówi mama i chyba ma rację.

A my mamy właśnie cztery psy. A dokładnie suczkę Bertę i troje szczeniąt. Też suczki. Berta jest najzwyklejszym kundlem i jej małe są również najzwyklejszymi kundlami. Wymyśliłam dla nich następujące imiona: Gapcia, Łapcia i Sapcia. Gapcia – bo jest najmniej rozgarnięta. Łapcia – bo ciągle coś łapie i roznosi po mieszkaniu. A Sapcia – bo jest najbardziej ruchliwa, szybko się męczy i potem sapie w swoim kąciku.

Całej czwórce jest z nami dobrze, my też całą czwórkę lubimy, ale mama uważa, że na ogród zoologiczny się nasze mieszkanie nie nadaje. Jest trochę małe. Rzeczywiście: mamy tylko trzy nieduże pokoje.

Gdy więc Gapcia, Łapcia i Sapcia trochę podrosły, mama i tata postanowili, że trzeba je oddać w jakieś dobre ręce. Serce mi się ścisnęło na myśl, że będę się musiała z nimi rozstać, wolałabym, żeby dalej były w naszych rękach, ale rozumiem, że to niemożliwe. Żeby tylko trafiły w te dobre ręce! Tatuś długo się zastanawiał, jak takie dobre ręce znaleźć i w końcu wymyślił, że trzeba napisać ogłoszenie.

– Przepiszę je kilka razy i powieszę tam, gdzie ludzie najczęściej przechodzą – powiedział i był bardzo dumny ze swojego pomysłu.

Mama pomysł pochwaliła i tatuś zabrał się do pracy. Myślał, pisał, skreślał i wreszcie ogłoszenie było gotowe. Brzmiało ono tak:

Kto z kochających zwierzęta mieszkańców osiedla
zechce przyjąć sympatycznego,
małego kundelka i zapewnić sobie jego
przyjaźń, niech się zgłosi pod adresem …

Ogłoszenie się mamie bardzo podobało, więc tatuś przepisał je kilka razy i poszedł powiesić w takich miejscach, gdzie przebywa najwięcej ludzi. A ja sobie pomyślałam, że wcale bym się nie martwiła, gdyby na to ogłoszenie nikt się nie zgłosił.

No i przez parę dni nikt się nie zgłaszał. Widocznie na naszym osiedlu nie ma ludzi, którzy kochają zwierzęta. Mimo woli zrobiło mi się z tego powodu trochę smutno.

– Może by dać ogłoszenie do gazety? – zastanawiał się tatuś, któremu pisanie ogłoszeń bardzo się spodobało.

Ale mama się nie zgodziła.

– To za dużo kosztuje – orzekła. – Jeszcze trochę poczekamy, może ktoś przyjdzie.

I przyszedł. Chyba czwartego dnia zadzwonił dzwonek. Byliśmy akurat wszyscy w domu i wszyscy podeszliśmy do drzwi. Otworzyła mama. W drzwiach stał chłopiec tak umorusany jak kominiarz po ciężkiej pracy. Poza tym wyglądał sympatycznie.

– Dzień dobry! – ukłonił się grzecznie.
– Dzień dobry! – odpowiedzieliśmy chórem jak w przedszkolu albo szkole.

Chłopiec od razu przystąpił do sprawy.

– Ten pies jeszcze jest?
– Jest – odpowiedziała mama.
– A ile kosztuje?
– Nic.

Czułam, że mama miała ochotę jeszcze coś dodać. Może, że chętnie dopłaci, żeby się tylko psa pozbyć. Ale rozmyśliła się. Umorusaniec odetchnął.

– To ja go wezmę – oświadczył.

Przez chwilkę zastanawiałam się, czy on ma dobre ręce, ale jak to sprawdzić? Na pewno miał brudne. Rodzice myśleli chyba o tym, bo tata zapytał:

– A dlaczego chcesz mieć psa?
– Bo jestem sam. Rodzice są ciągle poza domem.
– A pozwolą ci go trzymać? – pytał dalej tatuś.
– Pozwolą. Na wszystko mi pozwalają.

Chyba mówił prawdę. To zresztą było widać po umorusanej twarzy. Rodzice wymienili między sobą spojrzenia. Wahali się.

– No dobrze – powiedziała wreszcie mama. – Dostaniesz psa. Tylko musisz go sobie wybrać, bo my mamy aż trzy do wydania. Wejdź, proszę.
– Aż trzy? – zdziwił się i wszedł za nami do środka.

Berta chyba coś wyczuła, bo patrzyła na niego nieufnie. Szczeniakom się podobał. Chłopak oglądał kolejno Gapcię, Łapcię i Sapcię, drapał się po głowie i w końcu wybrał Łapcię.

– Ten.
– No, to go bierz! – rzekła mama. – Ale pamiętaj, musisz o niego dbać. A na wszelki wypadek podaj nam swój adres. Przy okazji sprawdzimy jak się Łapcia miewa.

Chłopak podał adres, chwycił psa, podziękował i już go nie było.

– No jeden kłopot z głowy! – odetchnęła mama.
– Czy Łapcia rzeczywiście trafiła w dobre ręce? – zastanawiał się tata. – Chłopakowi dobrze z oczu patrzyło, ale o jego domu nic nie wiemy.
– Dowiemy się – uspokoiła go mama. – Akurat mam w tym bloku znajomych.

Ale nie musieliśmy się niczego dowiadywać. Wieczorem znowu odezwał się dzwonek.. Popatrzyliśmy na siebie i cała trójką ruszyliśmy w stronę drzwi. To był on. Umorusaniec. Głowę miał spuszczoną, do piersi przytulał Łapcię.

– Rodzice się nie zgodzili – bąknął. – Mówili, że gdyby był rasowy…

Mama trochę się zdenerwowała.

– Powiedz rodzicom – rzekła – że bardzo nam przykro, ale chwilowo rozdajemy tylko kundelki.

Potem pogłaskała umorusańca po głowie. Przecież to nie jego wina, że rodzice mieli takie wymagania.

Nikt więcej na nasze ogłoszenie nie odpowiedział.

– Trzeba się rozejrzeć wśród znajomych – powiedział któregoś dnia tatuś. – Mam kolegę, jeszcze ze szkoły, który marzył o psie. Jak ten chłopiec od Łapci. Wezmę jednego szczeniaka i pojadę do niego. Na pewno go przygarnie.
– Dobra myśl! – przyklasnęła mama. I nagle ożywiła się: – Zupełnie zapomniałam! Przecież ja też mam koleżankę, która hodowała kiedyś morskie świnki. Zamiast psa, bo psa nie chcieli jej rodzice kupić. Odwiedzę ją i sprezentuję jej, na przykład, Gapcię. Chyba ją przyjmie?
– Ojej! – wykrzyknęłam. – Teraz i mnie się coś przypomniało. Joaśka miała papużkę i ta papużka zdechła. Joaśka przez tydzień rozpaczała. Na pewno Sapcia by ją pocieszyła. Pójdę do niej.

Ogarnęła nas taka gorączka jak przy grypie. Mama poczuła się jak wódz przed bitwą.

– Nie ma co zwlekać! – komenderowała nami. – Wyciągamy ze schowka stare torby, pakujemy do nich po jednym kundlu i w drogę! O tej porze powinniśmy wszystkich zastać w domu.

Torby znalazły się tak szybko jakby na tę okazję czekały. Psiaki pozwoliły się do nich bez oporu zapakować. Bertę na wszelki wypadek zamknęliśmy w pokoju. Po paru minutach wyruszyliśmy. Każdy w inną stronę.

Joaśki nie zastałam. Poszła z ojcem na spacer. Gdy powiedziałam, po co przyszłam, mama Joaśki zamieniła się w sopel lodu. Oświadczyła zimno, że żadnego psa sobie nie życzy.

– Ale Joaśka tak płakała po śmierci Anastazji, to znaczy papużki, że na pewno by się cieszyła… – próbowałam ja przekonać.

Ale mama Joaśki dalej przypominała sopel lodu.

– Płakała, ale już nie płacze – powiedziała. – A poza tym pies to nie papużka. Chyba rozumiesz? W każdym razie dziękuję ci za dobre chęci.

Rozumiem, ze pies to nie papużka, choć nigdy nie maiłam papużki. Przeprosiłam i wróciłam do domu. Pierwsza. Wiadomo było, że mama i tata się zagadają.

Tatuś wrócił po godzinie. Nie musiał nic mówić. jego mina powiedziała wszystko. Poza tym coś rzucało się w torbie. Na wszelki wypadek jednak spytałam:

– I co?
– Nie chce.
– A mówiłeś, że bardzo chciał.
– Tak, ale dwadzieścia lat temu. Teraz woli ryby. Łowić.
– Mnie się też nie udało! – westchnęłam.

Tatuś wyjął z torby Łapcię i delikatnie położył ją na podłodze. Od razu zaczęła dokazywać. Widać było, że woli pokój od torby. Wcale jej się nie dziwiłam.

– No, chociaż Gapci się pozbędziemy – myślał głośno tatuś. – Mamie na pewno się uda.
– A jak nie?
– Uda się. Mamie wszystko się udaje. Podobno raz udało jej się nawet kupić kubek dla mańkutów.
– Dla kogo? – zdziwiłam się.
– Dla mańkutów. To jest dla takich ludzi, którzy wszystko robią lewą ręką. Jedzą piszą, wbijają gwoździe… Ten kubek miał właśnie ucho z lewej strony. Żeby mańkut mógł go trzymać w lewej ręce.

Dopiero teraz zrozumiałam, że tatuś żartuje. Roześmialiśmy się i w dobrym nastroju czekaliśmy na mamę.

Przyszła po następnej godzinie. Wyglądała jak niebo przed gradową burzą.

– Zmieniła swoje zamiłowania – powiedziała nie czekając na nasze pytania. – Nie chce już ani morskich świnek, ani psów. Hoduje nutrie. Mówi, że dają one mniej przyjemności, ale więcej pieniędzy.

Zamilkliśmy przygnębieni. Współczułam mamie.

– I co będzie z naszymi szczeniętami? – spytałam.
– Nic. Na razie musimy je po prostu lubić. Ale co zrobimy, jeśli cała czwórka będzie miała młode? Dwadzieścia psów w mieszkaniu! Czy sobie to wyobrażacie?

Próbowałam sobie to wyobrazić, ale nie zdążyłam, bo w tej samej chwili zaterkotał dzwonek. Znowu cała nasza trójka rzuciła się ku drzwiom i stanęła oko w oko z… umorusańcem. Sapał, jakby obleciał kulę ziemską dookoła.

– Czy on jeszcze jest? – wydyszał.
– Kto? – zapytała mama.
– No, no. Mój pies.

Twarz mamy pojaśniała, jakby ją nagle musnęło słońce.

– Oczywiście, że jest – odpowiedziała. – Czeka na ciebie.
– To go biorę – rzekł umorusaniec. – Rodzice w końcu się zgodzili.

Twarz mamy pojaśniała jeszcze bardziej, a gdy za umorusańcem, tulącym do piersi Łapcię, zamknęły się drzwi, powiedziała:

– No, teraz jestem pewna, że Gapcia i Sapcia też znajdą nowy dom.
– Na wszelki wypadek napiszę jeszcze jedno ogłoszenie – zapalił się tatuś.

I napisał ogłoszenie jeszcze piękniejsze niż poprzednio:

Miły, inteligentny kundelek,
przyjazny dzieciom, dorosłym i zwierzętom,
szuka opiekunów.
Za serce zapłaci sercem.
Zgłaszać się pod adresem…